Strona:Wiktor Hugo - Człowiek śmiechu (wyd.1928) T.3-4.djvu/231

Ta strona została przepisana.

I oto naraź otworzyły się z trzaskiem opisane wyżej drzwi zwierciadlane, i z wesołą piosnką francuską, poczynającą się od słów:

Raz głodne wieprze w swym karmniku
Piekielnie kląć zaczęły —

Ukazał się na progu młody mężczyzna. Miał szpadę przy boku, w ręku kapelusz z piórami i kokardą, na sobie zaś wspaniały ubiór morski. Widząc go, Gwynplaine zerwał się na równe nogi, jakby za pociśnięciem sprężyny. Wzajemnie się obadwaj poznali.
Jednocześnie niemal wykrzyknęli obaj:
— Gwynplaine!
— Tom-Jim-Jack!
Gwynplaine skrzyżował ręce na piersiach. Tam ten podszedł ku niemu.
— Skądżeś się tu wziął, Gwynplaine?
— A ty jakim sposobem tu przychodzisz, Tom-Jim-Jacku?
— A, rozumiem. Jozyana! Zwyczajnie, kaprys kobiecy. Pajac, będący zarazem poczwarą, to już powab podwójny, któremu się oprzeć trudno. Przebrałeś się, widzę, mając tu przyjść Gwynplaine.
— I ty także, Tom-Jim-Jacku.
— Gwynplainie, co znaczy na tobie ten ubiór pański?
— Tom-Jim-Jacku, co znaczy na tobie ten ubiór wojskowy?
— Wiedz, kochanku, że ja nie odpowiadam na twoje pytania.
— Ani ja także na twoje, Tom-Jim-Jacku.
— Gwynplainie szanowny, ja się nie nazywam Tom-Jim-Jackiem.
— Tom-Jim-Jacku przezacny, ja się nie nazywam Gwynplainem.
— Wiedz o tem, żem jest u siebie.
— Wiedz o tem, żeś jest u mnie.
— Nie przedrzeźniaj słów moich, bo będzie kij w robocie. Dosyć już tego błazeństwa, nędzny głupcze!
Gwynplaine zbladł.
— Sameś głupiec, mój panie, i proszę cię o rachunek z tej obelgi!