dzenia taktyki, były zbytkiem z wyższego punktu widzenia zasady arystokratycznej.
Wchodząc, stosownie do zalecenia herolda i dwu lordów, powitał był pokłonem „krzesło królewskie“.
I oto stało się. Lordem był. Wyżynę tę, wobec której przez całe życie widział Ursusa pochylającego się z poszanowaniem przestrachu, ten szczyt promienisty, Gwynplaine czuł obecnie pod swojemi stopami. Znajdował się w tym jaśniejącym i zarazem mrocznym Anglji przybytku.
Stary wierzch feodalnej góry, oglądany od sześciu wieków przez Europę i jej dzieje, straszliważ to aureola całego świata ciemności! On dopełnił wstąpienia swego w to koło świetliste. Wstęp to nieodwołalny. Był tam u siebie. U Siebie na swojem własnem krześle, jak król na swojem. Był tam, i odtąd nic już nie mogło sprawić, żeby tam nie był. Ta korona królewska, którą widział pod tym baldachimem, była siostrą jego korony. Parem był tego tronu, który naprzeciw siebie widział.
Naprzeciw Jego Królewskiej Mości był jego lordowską mością. Mniejszy, ale podobny.
Wczoraj czemże był? — pajacem. Dziś czemże jest? — księciem. Wczoraj niczem, dzisiaj wszystkiem.
Jakże nagłe to zestawienie nędzy z potęgą, spoglądających sobie oko w oko, w obrębie jednego i tegoż samego przeznaczenia, i stające się nagle dwiema połowami tegoż samego sumienia! Niby dwa widziadła, przeciwność i pomyślność, chwytające jedną i tę samą duszę, żeby ją w przeciwne ciągnąć strony. Cóż za przykre potargiwanie między tymi dwoma braćmi: widmem biedaka i widmem bogacza, szamoczącemi się z sobą w jednym i tym samym umyśle. Abel i Kain w jednym człowieku.
Zwolna zapełniać się zaczęły ławy Izby lordów. Parowie schodzić się poczynali. Na porządku dziennym znajdowały się rozprawy nad billem, mającym zwiększyć