Strona:Wiktor Hugo - Człowiek śmiechu (wyd.1928) T.3-4.djvu/27

Ta strona została przepisana.

Pomiędzy ludźmi tymi, do których słusznie czy niesłusznie przylegało miano motłochu, znajdował się przecież człowiek jakiś wyższy i rozroślejszy od drugich, silniejszy, mniej ubogiej powierzchowności, barczysty, nie różniący się odzieżą od reszty ludu, niesłychanie zapalony wielbiciel widowiska, rozpychający wszystkich pięściami, mający na głowie rozczochraną perukę, klnący, wrzeszczący, wymyślający, ale zresztą ani brudny, ani obdarty, niemniej jednak umiejący w potrzebie zarówno podbić komu oko, jak i wyczęstować niejedną butelkę.
Gość ten, ogromnie często tam widywany, był właśnie owym przechodniem, który, jakeśmy to wyżej powiedzieli, słuchał z za muru przemowy Ursusa.
Znawca ów, od pierwszego razu zdobyty, sam też od pierwszego razu przylgnął sercem do Człowieka Śmiechu. Nie przychodził on na każde przedstawienie. Ale ile razy przyszedł, na niego tylko zwracały się wszystkie oczy, oklaski zmieniały się wtedy w okrzyki, i powodzenie sięgało, nie powiemy już sufitu, bo go tam nie było, ale obłoków, stanowiących jedyne sklepienie sali. (Obłoki te nawet, coprawda, puszczały niekiedy deszcz rzęsisty na arcydzieło Ursusa).
Słowem, człowiek ten do tego stopnia wyróżniał się z tłumu, że go nareszcie Ursus zauważył, a nawet i Gwynplaine spostrzegł.
Był to nielada sprzymierzeniec, ów nieznajomy.
Z tego powodu obaj mocno pragnęli go poznać, albo przynajmniej dowiedzieć się, co on za jeden.
Nareszcie pewnego wieczora Ursus, stojąc za kulisami, któremi były drzwi kuchni Green-Boxu, ukazawszy go swemu gospodarzowi, spytał:
— Czy nie znacie czasem tego człowieka?
— Dlaczegoby nie — odpowiedział.
— Cóż to za jeden?
— To jest sobie majtek niejaki.
— A jak się nazywa? — spytał Gwynplaine.
— Tom-Jim-Jack — odpowiedział karczmarz.
Poczem, zabierając się do odejścia, dodał jeszcze tę głęboką na chybił trafił uwagę: