— Aha! — rzekł stary lord — widzę, że się już wpisał pomiędzy nowatorów. Nie nosi peruki.
W tejże samej chwili Grantham mówił do Colepeppera.
— Ale ten się dopiero złapał.
— Kto taki?
— Dawid Dirry-Moir.
— A to jakim sposobem?
— Przestał już być parem.
— Co też ty mówisz?
Na to tam ten począł mu opowiadać całe zdarzenie z flaszą odniesioną do admiralicji, z pergaminem comprachicosów, z rozkazem królewskim, podpisanym przez Jefferiesa, sprawdzeniem zaszłem w katowni Southwarku, zatwierdzeniem tego wszystkiego przez lorda kanclerza i królową, odebraniem przysięgi i wreszcie uroczystem wprowadzeniem Fermaina Clancharlie na posiedzenie Izby, poczem obydwaj usiłowali koniecznie przypatrzyć się Gwynplainowi, ale nielepiej im się to udało od dwu poprzednich.
Gwynplaine zresztą, czy to wypadku trafem, czy też z wyraźnego lorda kanclerza zlecenia, w tak głębokim pomieszczony był cieniu, że najżywsza ciekawość nie bardzoby tu sobie dała rady.
— Gdzie on siedzi? Gdzie on jest?
Tak zapytywał każdy z przychodzących, ale nikt dopatrzyć go nie potrafił. Tacy, którzy go już znali poprzednio z widowisk Green-Boxu, niemniej od drugich umierali z ciekawości, ale i tym nielepiej się powiodło. Podobnie bowiem jak się zdarza, że dziewczynę młodą przezornie zewsząd stare kumoszki otoczą, tak i Gwynplaine zginął niemal w tłumie podeszłych i całkiem obojętnych towarzyszy. Poczciwcy, cierpiący na podagrę, wogóle mało się zaprzątają cudzemi sprawami.
Tymczasem podawano sobie z rąk do rąk odpisy króciutkiego listu, który miała napisać do królowej księżniczka Jozyana, w odpowiedzi na zalecenie poślubienia nowego para, prawego dziedzica tytułów Clancharlie, lorda Fermaina. List ten jakoby brzmiał tak:
„Zgoda. Będę mogła mieć lorda Dawida za kochanka“.