pią; cierpią, cierpią, i to co jest wgórze się chyli, i to co jest wdole się rozwiera, cień chce być światłem, potępiony zaprzecza wybranemu, to lud, mówię wam, nadchodzi, to człowiek się wznosi, to początek końca, to czerwona jutrzenka katastrofy, i oto co jest w tym śmiechu, z którego się śmiejecie! Londyn jest wieczną zabawą. Dobrze. Anglja jest od końca do końca wołaniem. Tak. Ale słuchajcie: wszystko, co widzicie, to ja. Macie zabawy, to mój śmiech. Macie wesela publiczne, to mój śmiech. Macie śluby, święcenia i koronacje, to mój śmiech. Macie narodzenia książąt, to mój śmiech. Macie nad sobą grzmot piorunu, to mój śmiech.
I jakżeż się tu oprzeć rzeczom podobnym! Wesołość znowu wybuchnęła, tym razem pognębiająca. Ze Wszystkich rodzajów lawy, któremi krater ust ludzkich wybucha, najjadowitsze jest, rozradowanie. Żaden tłum nie oprze się zarazie szkodzenia na wesoło. Nie wszystkie egzekucje odbywają się na rusztowaniu, i ludzie, gdy się tylko zbiorą, czy będą tłumem czy zgromadzeniem, mają zawsze wśród siebie gotowego kata, którym jest sarkazm.
Niema katuszy, dającej się porównać z męczarnią obrzuconego pośmiewiskiem nędzarza. Właśnie katuszę podobną Gwynplaine cierpiał. Rozradowanie wokoło niego kamienowaniem mu było i rzucaniem żwiru w oczy. Był zarazem zabawką i wypchaną lalką, nawet poprostu tarczą strzelniczą. Skakano wokoło niego, wołano: Fora! — pokładano się ze śmiechu, tupano nogami z rozkoszy. Nabok poszła cała powaga miejsca. Chwytano się za rabaty. Majestat miejsca, purpura sukien, skromność gronostajów, in folio peruk, nic nie mogło przeszkodzić. Lordowie śmiali się, biskupi śmiali się, sędziowie śmiali się. Ława starców się rozweseliła, ława dzieci skręcała się ze śmiechu. Arcybiskup Canterbury dawał kuksańca arcybiskupowi Yorku. Henryk Compton, biskup Londynu, brat hrabiego Northampton, za boki się trzymał. Lord kanclerz wzrok spuszczał, by ukryć śmiech. A przy kratkach, posąg szacunku, woźny Czarnego Pręta, śmiał się.
Gwynplaine blady, skrzyżował ręce; i otoczony temi wszystkiemi twarzami młodemi i staremi, na których
Strona:Wiktor Hugo - Człowiek śmiechu (wyd.1928) T.3-4.djvu/296
Ta strona została przepisana.