Więc też lord kanclerz, „wzgląd mając na nieprzewidziany wypadek“, odłożył dalszy ciąg głosowania do jutra. Izba rozchodzić się poczęła. Lordowie, królewskiemu krzesłu pokłony oddając, oddalali się gromadkami. Słychać było jeszcze śmiechy, gubiące się w głębi korytarzy. W salach podobnych, oprócz drzwi urzędowych, znajduje się jeszcze mnóstwo innych, poukrywanych bądź w obiciu, bądź we wgłębieniach, przez które bardzo szybko komnata wypróżniać się może. Niebawem sala była pusta. Stało się to prędko bardzo i niemal bez przejścia. Miejsce tłumnego tylko co zgiełku prawie odrazu milczącem się stało.
Pogrążenie się w dumaniu zachodzi tak daleko, że wkońcu człowiek sądzi, iż znajduje się gdzieś poza obrębem zjawisk tutejszego świata. Gwynplaine ocknął się nagle. Był sam. Wokoło pustka milcząca. Nie spostrzegł nawet, że zamknięto posiedzenie.
Wszyscy parowie znikli, nawet jego dwaj starzy towarzysze. Tu i owdzie snuli się tylko jeszcze posługacze izbowi, czekający dla naciągnięcia ław pokrowcami i pogaszenia lamp, póki się „Jego Dostojność“ nie oddali. Machinalnie tedy włożył kapelusz na głowę, wyszedł ze swojej ławki i skierował się ku wielkim drzwiom otwartym na galerję. W chwili, kiedy przebywał zaporę, woźny jakiś zdjął z niego płaszcz pstrowski. Gwynplaine zaledwie to zauważył. W chwilę potem znajdował się w galerji.
Posługacze, którzy się tam znajdowali, zauważyli ze zdziwieniem, że ten lord wyszedł nie oddając pokłonu tronowi.
W galerji nie było już nikogo. Gwynplaine wszedł do półkolistej komnaty, z której wyniesiono wszystkie poprzednie przyrządy, tak że nie było już tam ani śladu obrzędów jego przyjęcia. Świeczniki i zwierciadła, na przemian przy ścianach idące, wskazywały kierunek do wyjścia. Dzięki tej nitce światłości, pośród owego labiryntu komnat i galeryj, bez trudu mógł odnaleźć drogę, którą