stać się znowu do Green-Boxu, w dziedziniec tego zajazdu, brzmiącego zgiełkiem, zalanego światłością, rozlegającego się tym serdecznym śmiechem prostaczym; odnaleźć znowu Ursusa i Homa, ujrzeć znowu Deę, wrócić do życia!
Rozczarowania wyprężają się z dziką siłą, jak łuk naciągnięty, i, niby strzałę, wyrzucają człowieka ku rzeczywistej prawdzie. Gwynplaine mocno spieszył się. Coraz bardziej zbliżał się do Tarrinzeau-Fieldu. Już nie szedł, ale biegł. Oczy jego bystro zagłębiały się w ciemności. Wysłał przed siebie wzrok swój, niby chciwie przystani na widnokręgu upatrując. Kiedyż ujrzy nareszcie błyszczące światłem okna Inn-Tadcasteru?
Wszedł wkońcu na plac jarmarczny. Zawróciwszy z poza węgła, miał już wprost przed sobą, bo po drugiej stronie rynku, zajazd ów, który, jak to wiemy, był jedynym domem mieszkalnym na całej tej przestrzeni. Spojrzał bacznie. Nigdzie ani śladu światła! Dreszcz go przejął.
Potem powiedział sobie, że już jest bardzo późno, że gospoda zapewne już zamknięta, że nic nad to prostszego; zapewne śpią już wszyscy, ale dość będzie do drzwi zakołatać, a obudzi się pewnie gospodarz lub pachołek. I śmiało podążył dalej. Nie biegł, ale raczej pędził.
Przybywszy do gospody, tchu już nie miał w piersi. Można być Bóg wie jak miotanym wewnętrzną nawałnicą, można się niewiedzieć jak opędzać niewidzialnym duszy potargiwaniom, można już nie wiedzieć, czy się żyjącym jest czy zmarłym, a przecież mieć jeszcze dla tych, których się kocha, tysiące starań najtkliwszych; taką jest cecha wszelkiego prawdziwego serca. W ogólnem wszystkiego pochłonięciu jeszcze czułość na wierzch wypływa. Nie przebudzić nagle Dei, oto jakie było w tej chwili jedyne zaprzątnienie Gwynplaina.
Zbliżył się do zajazdu, robiąc najmniej jak mógł hałasu. Znał miejscowość, wiedział, gdzie się znajdowała dawna psia buda, w której teraz chłopak sypiał; skrytka ta, przytykająca do izby szynkownianej, miała, jak wiemy, okienko na rynek wychodzące. Gwynplaine zlekka zakołatał w tę szybę. Dość tu było obudzić pachołka.
Ale w skrytce tej najmniejszego nie posłyszał ruchu.
Strona:Wiktor Hugo - Człowiek śmiechu (wyd.1928) T.3-4.djvu/308
Ta strona została przepisana.