się nie znajdował, tedy niezawodnie w domu go nie było, a z nim także jego pana.
Rzeczywiście też dom cały wyglądał czarno. Czułeś wpośród tego zamroczonego zewsząd wnętrza tajemniczą nieruchomość próżni i tę błąkającą się w powietrzu grozę, która mówić się zdaje: — Niema tu nikogo.
Gwynplaine, od zmysłów niemal odchodzący, w mgnieniu oka przebył izbę gospody, potrącił stoły, potknął się na ławkach, uderzył się o ścianę, poprzewracał coś po drodze, i tak dostawszy się do drzwi wychodzących na dziedziniec, nie probował ich nawet otworzyć z klamki, tylko wysadził kolanem. Drzwi z trzaskiem na bok odleciały.
Spojrzał w dziedziniec. Green-Boxu tam nie było.
Gwynplaine wyszedł jeszcze z domu i począł we wszystkich kierunkach przeglądać rynek jarmarczny. Nigdzie nie napotkał śladu życia. Kołatał jednak do bud, choć wiedział zgóry, że były niezamieszkane. Stukał we wszystko, co tylko podobne było do drzwi lub okna. Ale nigdzie głos nie wyszedł z tej ciemności. Zdawało się, jakby śmierć tam tędy przeszła.
Mrowisko widocznie zostało zdeptane. Władza miejska musiała to wszystko pouprzątać. Ruchliwy zwykle rynek wydawał się więcej niż opuszczony, bo nawet jakby opustoszały; w każdym bowiem jego zakątku czułeś dotknięcie okrutnych jakichś pazurów. Zdawało się, jakby do głębi powypróżniano kieszenie tego nędznego jarmarcznego targowiska i potem jeszcze pozostawiono je nazewnątrz wiszącemi. Gwynplaine, wszystko to przepatrzywszy, opuścił wreszcie Bowling-Green, wpadł w kręcone uliczki dzielnicy, zwanej East-Point, i skierował się prosto ku Tamizie.
Tam wpoprzek przebył wężykiem gęstą siatkę uliczek wijących się pośród murów i opłotków, poczem owionął mu twarz chłód, zwiastujący bliskość wody, zaszeleścił mu w uszach głuchy plusk płynącej rzeki, i wreszcie