Strona:Wiktor Hugo - Człowiek śmiechu (wyd.1928) T.3-4.djvu/317

Ta strona została przepisana.

sprawia. Zdało się Gwynplainowi słyszeć w tem samego obowiązku rozkazanie.
W tej ciemnej i zawrotnej rozprawie z sumieniem oto co sobie Gwynplaine powiedział:
— Bóg chce to, co chce, i czyni, co chce. Zaprawdę, zadziwiającą jest rzeczą, żeby ta flasza owego Hardquanonna, w której się mieściło przeistoczenie Gwynplaina w lorda Clancharlie, pływać mogła piętnaście lat po morzu, wpośród prądów, raf podwodnych i niejednej burzy, i ażeby rozpasane żywiołów gniewy nie zrobiły jej najmniejszej krzywdy. Ale ja widzę, czem się to stało. Bywają tajemnicze przeznaczenia; co do mnie, posiadam klucz od mojego, i dane mi jest otworzyć nim ową zagadkę. Jestem jednym z wybranych; mam posłannictwo do spełnienia. Lordem będę biedaków. Mówić będę za wszystkich zrozpaczonych.
Tak jest, pięknaż to rzecz w imieniu biednych przemawiać; niemniej jednak smutnem jest do głuchych zwracać mowę. A jednak taką była druga część przygody Gwynplaina.
Niestety, chybił celu! I to chybił niepowetowanie.
Wyniesienie to, w które uwierzył, ta cała wielkość czy też jej pozór tylko, obsunęły mu się pod stopami. I co za upadek! Runąć w szumowiny ze śmiechu! Nadkąsił złocistego owocu, a teraz popioły odpluwał. Żałosnyż to wynik! Rozsypka, upadłość, runięcie w gruzy, obelżywe rozegnanie wszystkich jego nadziei schłostanych szyderstwem, słowem niesłychane rozczarowanie. I co tu począć dalej? Jeśli w jutro spojrzał, cóż tam dostrzegał? Obnażoną szpadę, której ostrze u piersi miał, podczas gdy rękojeść jej tkwiła w dłoni jego brata. Widział tylko ohydny błysk tego żelaza. Wszystko zaś reszta: Jozyana, Izba lordów, poza nim się słaniało, w potwornym gdzieś światłocieniu, pełnym bolesnych zarysów. I brat ten jego ukazywał mu się szlachetnym i dzielnym. Niestety, owego Tom-Jim-Jacka, który obronił Gwynplaina, owego lorda Dawida, który wziął do serca sprawę lorda Clancharlie, on zaledwie był wzrokiem ujrzał przez krótką jak błysk chwilę, w której został