A, już ruszamy. No, to bądź zdrów, Londynie. Dobranoc ci, niech cię djabli porwą, piekielny Londynie!
W istocie statek wstrząsnął się zlekka, jakby puszczony z łańcucha. Jednocześnie też coraz większa pomiędzy nim i groblą tworzyć się poczęła rozpadlina. Po przeciwnej stronie statku, u steru, zjawił się człowiek jakiś, patron zapewne, który, odczepiwszy łańcuch, począł rudlem kierować. Człowiek ten, zajęty tylko swoją czynnością, zdawał się nic innego nie słyszeć ani widzieć, prócz swego wiatru i wody, podobny do widziadła, trzymającego sobie belkę na ramieniu. Prócz niego, nie było więcej nikogo na pomoście. Póki się rzeką jeszcze żeglowało, jeden pracownik aż nadto wystarczał.
W chwil kilka statek płynął już środkiem koryta. Działo się to bez najmniejszego wstrząśnienia, rzeka bowiem była całkiem spokojna. Tylko odpływ nader rwisto krypę unosił. Więc też czarne zarysy Londynu coraz nikłej tonęły w mgłach oddalenia.
Ursus mówił dalej:
— To nic, dam jej zażyć digitalisu. Gdyż się bardzo obawiam maligny. Rękę ma całkiem spotniałą. Ależ się to dopiero na nas zwaliło nieszczęście! I to jeszcze jak szybko! Tylko nieszczęście podobną szybkość posiada. Kamień ci spada na łeb, to zaraz z pazurami, niby jastrząb, rzucający się na skowronka. Ale takie to już przeznaczenie. Przybywasz do Londynu i powiadasz sobie: — To jest ogromne i bardzo piękne miasto. — Albo i Southwark; cóż to za przepyszne przedmieście! Więc się tam rozgaszczasz. Ale gdzie tam! To jest przeklęta kraina. Cóż robić! Dobrze jeszcze, że choć człowiek stamtąd się wydostał. Dziś jest trzydziestego kwietnia. Zawszem nie ufał kwietniowi; miesiąc ten ma tylko dwa dni szczęśliwe, to jest 5 i 27. Cztery zaś całkiem feralne, to jest 10, 20 29 i 30. Rzecz to przecież ścisłym rachunkiem stwierdzona przez Cardana. Chciałbym już, żeby ten dzień przeszedł. Dobrze przynajmniej, żeśmy z miejsca ruszyli. Nade dniem będziemy w Gravesendzie, jutro zaś wieczorem w Rotterdamie. Tam rozpoczniemy znowu dawne nasze życie w starej budzie; będziemy ją we dwóch ciągnęli, prawda, Homo?
Strona:Wiktor Hugo - Człowiek śmiechu (wyd.1928) T.3-4.djvu/330
Ta strona została przepisana.