Przez chwilę trwało milczenie.
Naraz Ursus zawołał:
— Ale co ty robisz? Czego się podnosisz? Na miłość boską, nie wstawajże przecie!
Gwynplaine zadrżał i pochylił naprzód głowę.
Ujrzał Deę. Podniosła się ona na posłaniu, Miała na sobie długą białą, starannie zamkniętą suknię, która zaledwie dozwalała widzieć wysmukłe zarysy jej szyi. Rękawy kryły jej ramiona, fałdy zasłaniały jej nogi. Na rękach jej widać było ponabierane siatki błękitnawych żyłek, po których zdawały się krążyć gorączkowe tętna. Drżała i zdawała się chwiać, jak trzcina. Latarnia od dołu ją obrzucała blaskiem. Nieopisany wyraz piękna twarz jej miała. Rozpętane włosy spływały jej na ramiona. Nie było ani jednej łzy na jej policzkach. W źrenicach jej ogień mieszkał z nocą pospołu. Blada była tym rodzajem przejrzystości, który bywa wyrazem niebiańskiego życia na doczesnej twarzy. Delikatne jej i wątłe członki topniały niejako w bogactwie fałdów jej szaty. Zdawała się cała falować drżącemi i miękkiemi ruchy płomyka. Jednocześnie bowiem czuć było, że się już zwolna cieniem stawać poczyna. Oczy jej, mocno rozwarte, blaskami pałały. Rzekłbyś, że to początek triumfu nad grobem duszy, stającej zwycięsko w brzaskach zorzy.
Ursus, tyłem odwrócony od Gwynplaina, z przestrachem wzniósł wgórę ręce.
— Moje dziecko! Ach, Boże! Otóż i maligna, które] się obawiałem. Ani rusz wstrząśnienia, boby ją to zabić mogło; i razem znowu bardzoby się przydało żeby przerwać jej obłęd. Śmierć albo obłęd, cóż za położenie! Co tu robić? O Boże! Moje dziecko, połóż się, proszę!
Dea tymczasem mówiła swoje. Głos jej coraz się stawa niewyraźniejszy, jakby coraz grubsza jakaś mgła niebiańska rozwlekała się pomiędzy nią i ziemią.