— Gwynplainie!
— Kocham cie!
Na co Ursus mruczał?
— Cieszę się, jakbym patrzał na własne wnuczęta!
Homo wyszedł także z pod budy, i od jednego do drugiego przechodząc, pokornie, nie wymagając nawet, ażeby na niego zwracano uwagę, lizał po kolei to grube chodaki Ursusa, to płaszcz Gwynplaina, to suknię Dei, to wreszcie posłanie, na swój sposób dobre przynosząc życzenia.
Przebyto już Chatham, a następnie ujście Medwayu. Coraz bardziej zbliżano się ku morzu. Mroczna przestrzeń była tak cicha, że statek płynął z biegiem rzeki bez najmniejszego wstrząśnienia; nikogo nawet do pomocy nie potrzebował, skutkiem czego ani jeden majtek nie miał na nim roboty. Więc też patron, jak i wprzódy, sam statek prowadził. W dali, u steru, on tylko z obcych się znajdował, podczas kiedy na przodzie światło latarni opromieniało niepewnym błyskiem szczęśliwą gromadkę, ludzi którzy na samem dnie niedoli znaleźli nieoczekiwane już na ziemi połączenie.
Nagle Dea, wydzierając się z objęć Gwynplaina, w stała ze swego siedzenia. Obiema rękom a zacisnęła sobie serce, jakby chcąc przeszkodzić, żeby się z miejsca nie ruszyło.
— Co mi to jest takiego? — rzekła. — Radość tchu pozbawia. Ale to nic. To właśnie tak potrzeba. Czy wiesz, Gwynplainie, że, powracając do mnie, cios mi zadałeś? Cios szczęścia! Niebo, do serca wchodząc, jakże duszę upaja! Kiedy ciebie nie było, czułam, że konam. Tyś wrócił we mnie prawdziwe życie. Coś się w mej duszy jakby rozdarło, jakby ciemności, i uczułam wnikające tam siły, siły potężne, siły gorączkowe i rozkoszne. Jednak dziwne to jest to życie, które mi z sobą przyniosłeś! Jest tak niebiańskie, że aż sprawia nieco cierpienia. To coś tak, jakby się dusza rozrastała i rozsadzała ciało już wątłe. Moc ta anielska, to niby przepełnienie, do głowy