Strona:Wiktor Hugo - Człowiek śmiechu (wyd.1928) T.3-4.djvu/346

Ta strona została przepisana.

Głos jej coraz słabnął. Ponuro wyczerpująca praca konania oddech jej odbierała. Skurczenie jej palców zapowiadało zbliżenie ostatniej chwili. Szelest skrzydeł wzbijającego się do lotu anioła zdawał się szemrać w ostatnich wyrazach dziewicy.
Ona szeptała:
— Wszak będziecie mię pamiętali wszyscy? Boby mi było bardzo smutno umierać, gdybym zapomniana być miała. Bywałam czasami niedobra. Proszę was Wszystkich o przebaczenie. Jestem pewna, że gdyby Pan Bóg chciał, to, ponieważ tak niewiele zajmowaliśmy miejsca na świecie, moglibyśmy jeszcze być szczęśliwi, Gwynplainie, bo przecież zarabiać można na życie i być razem, choćby w innym kraju. Ale cóż, kiedy Pan Bóg tego nie chciał. Ja nawet zupełnie nie wiem, dlaczego umieram. Ponieważ nigdym się nie skarżyła, żem jest niewidoma, więc też i nie obrażałam nikogo. Za największe szczęście uważałabym sobie być pozbawioną wzroku, byle tylko zawsze przy tobie, Gwynplainie. O, jak to smutno odchodzić!
Słowa jej zdawały się gasnąć jedno po drugiem, jakby je kto zdmuchiwał. Prawie już się wymykały słuchowi.
— Gwynplainie — rzekła znowu — nieprawdaż, pomyślisz czasem o mnie?
I dodała:
— Ach, nie puszczajcie mnie!
Po chwili milczenia rzekła znowu:
— Pospiesz do mnie, jak tylko będziesz mógł najprędzej. Nawet na łonie Boga nie będę zupełnie szczęśliwa bez ciebie. Nie pozostawiaj mię długo samotną, słodki mój Gwynplainie! Tu na ziemi raj nam był. Tam wgórze to tylko niebo. Ach, tchu mi braknie. O mój luby, o mój luby, o mój luby!
— Litości! — zawołał Gwynplaine.
— Bądź zdrów! — rzekła.
— Litości! — powtórzył Gwynplaine i przycisnął usta do stygnących już rąk dziewczyny.
Chwilę zdawała się wcale już nie oddychać.
Poczem wsparła się na łokciach, strzeliła z jej oczu