Strona:Wiktor Hugo - Człowiek śmiechu (wyd.1928) T.3-4.djvu/49

Ta strona została przepisana.

Było to w sobotę. W dzień ten Anglicy zwykli na gwałt szukać zabawy, mając się i tak aż nadto wynudzić w niedzielę. Sala była przepełniona.
Mówimy sala, bo jakżeż to nazwać inaczej. Sam Szekspir Bóg wie jak długo grywał swoje sztuki po dziedzińcach zajazdów, nazywając je salami (hall).
W chwili, kiedy po podniesieniu zasłony do prologu Ursus, Homo i Gwynplaine znajdowali się na scenie, Ursus, przypadkiem przebiegłszy wzrokiem zgromadzenie, drgnął, jakby ujrzał coś niepojętego.
Tak zwany oddział „dla magneterji“ tym razem był zajęty.
Siedziała w nim na owem aksamitnem, karmazynowem krześle młoda jakaś kobieta.
Była sama, a jednak zdawała się wypełniać sobą lożę całą.
Są istoty, światłość z siebie wydzielające. Kobieta owa, podobnie jak Dea, posiadała blaski sobie właściwe, jednak całkiem innej natury. Dea była blada, a ta kobieta różowa. Dea była brzaskiem, a ta kobieta zorzą. Dea była piękna, a ta kobieta przepyszna. Dea była niewinnością, czystością, białością, alabastrem; ta zaś kobieta była szkarłatem, i czułeś, że się ona nie obawia zarumienienia. Promienistość przepełniała lożę, w której ona siedziała na samym środku, nieporuszona, królująca w pełności uroku, czyniącego z niej niemal bożyszcze.
Pośród tej całej zgrai plugawej zdawały się bić od niej ognie jakby opalowe; w tłum ten cały tyle światła z niej buchało, że go niejako zatapiała w cieniu; tak, że każda tam twarz, pojedyńczo wzięta, wyraźnie doświadczała z jej powodu zaćmienia. Jasność jej polegała na tem, że sobą wszystko inne gasiła.
Wszystkie oczy na nią tylko były zwrócone.
Tom-Jim-Jack, jak zwykle, znajdował się w tłumie. I on też, jak i drudzy, przepadał bez śladu w powodzi światła, rozlewającej się wokoło tej nieznanej piękności. Jak powiedzieliśmy, uwaga ogólna, na nią tylko zwrócona, zrazu zaszkodziła nawet nieco pierwszym wrażeniom „Zwyciężonego Zamętu“.