czystszego młodzieńca, marzącego o miłości, pewne zgęszczenia ciała stają w końcu pomiędzy nim a jego marzeniem. Zamysły tracą swą przejrzystość. To, do czego się nie przyznajemy, a co stanowi wolę natury, wkracza w obszar naszej świadomości. Gwynplaine odczuwał jakiś apetyt materji, zawierającej wszelkie pokusy, której prawie zupełnie pozbawiona była Dea. W gorączce, która wydawała mu się chorobliwą, przeistaczał Deę w nieco niebezpieczny sposób, starając się za pomocą przesady doprowadzić tę postać seraficzną do ziemskiej kobiecości. Ciebie, kobieto, nam potrzeba.
Miłość znuży się wkońcu nadmiarem raju. Pożąda pałającej skóry, silnego wzruszenia, elektryczności niepowetowanego pocałunku, rozwianych włosów, celowego uścisku.
Gwiazdowość krępuje. Eteryczność cięży. Nadmiar nieba w miłości to nadmiar paliwa w ogniu; cierpi na tem płomień. Dea uchwytna i ogarnięta, zawrotne zbliżenie łączące dwoje istot w twórczej tajemnicy, oto mara rozkoszna, która nawiedziła Gwynplaina. Kobieta! Słyszał wewnątrz siebie ten potężny zew przyrody. Niby Pigmaljon marzenia, z błękitu kształtujący Galateę, poprawiał zuchwale w głębi duszy nieskazitelny zarys Dei; zarys zbyt niebiański i niedość rajski; bowiem raj to Ewa; a Ewa była samicą, matką cielesną, mamką ziemską, świętem łonem pokoleń, niewyczerpaną piersią mleczną, niańką nowonarodzonego świata; a pierś wyłącza skrzydła. Dziewictwo jest jedynie nadzieją na macierzyństwo.
W dotychczasowych marzeniach Gwynplaina Dea zawsze unosiła się wysoko, ponad ciałem. W tej chwili szału usiłował myślą ściągnąć ją na padół, pociągał za ową nić płci, za pomocą której ziemia trzyma na uwięzi każdą młodą dziewczynę. Żadne z tych ptasząt nie może ujść niewoli. Dea na równi z innemi podlegała temu prawu, i Gwynplaine, choć niezupełnie się do tego przyznawał, niewyraźnie pragnął, by mu się poddała. Pragnienie to, mimowolne, powracało nieustannie. Wyobraźnia malowała mu Deę, jako istotę ziemską. Niesłychany obraz: Dea, już nie jako ekstatyczna istota, ale jak o uosobienie lubieżności; głowa Dei na poduszce. Wstydził się sam przed sobą tej zuchwałej wizji; uważał
Strona:Wiktor Hugo - Człowiek śmiechu (wyd.1928) T.3-4.djvu/65
Ta strona została przepisana.