Strona:Wiktor Hugo - Człowiek śmiechu (wyd.1928) T.3-4.djvu/67

Ta strona została przepisana.

Potrzebna mu była kobieta.
Pochyłość, której kres jest dla nas niewidoczny.
Zew niewyraźny przyrody jest nieubłagany.
Kobieta, jakaż to otchłań! Na szczęście dla Gwynplaina istniała tylko jedna jedyna kobieta, Dea. Jedyna, której pragnął. Jedyna, która go chciała.
Gwynplaina zdjął dreszcz nieokreślony, zew żywotny nie skończoności.
Wiosna to była. Gwynplaine pełną piersią brał w siebie owe bezimienne tchnienia gwiaździstych ciemni. Szedł ciągle, rozkosznym zewsząd opływany obłędem. Błąkające się w powietrzu wonie żywo krążących soków roślinnych, przebłyskujące w cieniach tu i owdzie odblaski, pękania gdzieś daleko kwiatów nocnych, senne szmery, dolatujące z gwiazd kryjących się w gęstwinie, szepty wód i liści, tchnienia tysiąca przedmiotów, powiewy to orzeźwiające, to ciepłe, słowem całe to tajemnicze budzenie się majowych godów, to tylko jedna niezmierna pieśń rozkoszy, wyzwanie uderzające do głowy, pośród którego odchodzi od siebie dusza. Ideał nie wie już wtedy, co sam mówi.
Ktoby był wtedy widział idącego Gwynplaina, byłby pomyślał: — Ten człowiek jest pijany.
W istocie bowiem niemal się on zataczał pod ciężarem wzruszeń swojego serca, a także wrażeń wiosny i nocy.
Osamotnienie miejsca jego przechadzki było tak milczące, że chwilami człowiek ten myślał głośno.
Widząc, że cię nikt słyszeć nie może, chętnie głośno rozmawiasz sam z sobą.
Przechadzał się tak krokiem powolnym, z głową spuszczoną, z rękoma zaplecionemi z tyłu, z rozwartemi palcami.
Nagle uczuł, jakby mu się coś wśliznęło pomiędzy te rozwarte bezwładności palców.
Żywo się odwrócił.
W dłoni swojej ujrzał papier jakiś, przed sobą zaś jakiegoś człowieka.
Ten to człowiek, podsunąwszy się ku niemu z ostrożnością kota, wsunął mu był ten papier między palce.