mówiła. A zresztą nie wiedział nic więcej. Znał jej tytuł, ale nie znał nazwiska. Znał jej myśl, ale nie znał życia. Byłaż zamężną, wdową, czy panną? Byłaż wolną? Miałaż jakie obowiązki? Do jakiej też należała rodziny? Nie byłoż wokoło niej jakich zasadzek, jakich czatowisk, niebezpieczeństw? Czem jest zalotność w tych górnych bezczynnych sferach; ile to tam na tych szczytach mieści się pieczar ciemnych, w których marzeniom się oddają bezlitosne syreny, obsypane wokoło stosami kości schrupanych już miłostek; do jakich to wreszcie usiłowań bezwstydnie smutnych doprowadzać może nuda kobietę, która się wyższą ponad człowieka być mniema — wszystkiego tego Gwynplaine ani się domyślał; nie miał nawet z czego w umyśle swoim ukształtować przypuszczenia, wogóle brak do tego zasobów w tem podpomościu społecznem, w którem on żył; widział on przecież ciemności swego położenia. Uważał, że cała ta jasność dziwnie była zamroczona. Ale rozumie łże cośkolwiek? Nie.
Czy choć domyślał się czego? Tem mniej jeszcze. Co się też znajdowało poza tym listem? Drzwi naprzestrzał otwarte, ale jednocześnie i zatrzaśnięcie jakieś niepokojące. Z jednej strony wyznanie, z drugiej zagadką.
Wyznanie to i ta zagadka, dwoje tych ust, jedno wyzywając, drugie grożąc, wymawiają jedno i to samo słowo: śmiej tylko!
Zaiste, nigdy nie obrachowała lepiej swoich środków trafu przewrotność i nigdy w pokusie dzielniej nie dopięła celu. Gwynplaine wzruszony przez wiosnę i przez unoszenie się soków całej natury marzył właśnie sen ciała. Stary, niepokonany człowiek, którego żaden z nas nie zwycięża, budził się w tym spóźnionym efebie, który pozostał młodzieńcem mając dwadzieścia cztery lata. Właśnie w chwili najmocniejszego targania duszy w stronę ciała podsuwano mu wszystkie najmocniej nęcące uroki; właśnie w chwili to podobnej wabiła go ku sobie olśniewająca białością, obnażona pierś sfinksa. Młodość jest to równia pochyła. Gwynplaine zsuwał się po niej, spychany. Czem? Porą roku. Czem? Nocą. Czem? Tą kobietą. Gdyby nie było kwietnia, byłoby się o wiele bardziej cnotliwym.
Strona:Wiktor Hugo - Człowiek śmiechu (wyd.1928) T.3-4.djvu/76
Ta strona została przepisana.