Śniadanie, równie jak wieczerza, odbywało się w środkowym przedziale. Skutkiem ukośnego kierunku, w jakim stał maleńki stolik z nakryciem, Dea tyłem siedziała do wejścia Green-Boxu.
Dotykały się ich kolana. Gwynplaine nalewał Dei herbatę.
Dea wdzięcznie dmuchała na swoją filiżankę. Ale nagle kichnęła. W tejże bowiem chwili ponad płomykiem dymek się był jakiś rozszedł, i coś, jakby papier spalony, spływało ku ziemi. Ów to dymek zmusił Deę do kichnięcia.
— Co to takiego? — spytała.
— Nic — odpowiedział Gwynplaine.
I uśmiechnął się.
Spalił był list księżniczki.
Anioł stróż ukochanej kobiety to sumienie kochającego człowieka.
Ubytek tego listu dziwnie ulżył Gwynplainowi i wrócił mu świadomość jego uczciwości, że się stał niby orłem, poczuwającym swoje skrzydła.
Wydało mu się, jakby wraz z tym dymem pokusa się rozwiała i jakby jednocześnie z tym świstkiem księżniczka w proch była padła.
Tak zamieniając z sobą filiżanki, pijąc wspólnie to z jednej, to z drugiej, nie przestawali rozmawiać; zwyczajnie miłosne paplanie, świergotanie ptasząt. Dzieciństwo godne bajki o dwóch gołąbkach, a także Homera. Dwoje kochających się serc — pocóż dalej szukać poezji? Dwoje rozmawiających pocałunkami ust — poco innej szukać muzyki?
— Powiem ci jedną rzecz, Gwynplainie.
— No, cóż takiego?
— Śniło mi się, żeśmy oboje byli zwierzętami i żeśmy mieli skrzydła.
— Skrzydła. To znaczy, ptaki — szepnął Gwynplaine.
— Zwierzęta, to znaczy anioły — mruknął Ursus.
Szczebiotanie szło dalej:
— Żeby ciebie na świecie nie było, Gwynplainie...
— To co?
— Toby chyba nie było Pana Boga w niebie.
— Herbata za gorąca. Sparzysz się, Deo.
Strona:Wiktor Hugo - Człowiek śmiechu (wyd.1928) T.3-4.djvu/81
Ta strona została przepisana.