zapewne główna w dzielnicy Southwarku, ta sama, co to jednym końcem wychodzi na drogę ku Canterbury, drugim zaś przytyka do Londyńskiego mostu.
Przez całą tedy długość pomienionego zaułka czatownik, oprócz orszaku prowadzącego Gwynplaina, z pewnością nie ujrzałby innej ludzkiej twarzy, jak pobladłe rysy Ursusa, czającego się ostrożnie w cieniu przez mur rzucanym i patrzącego ciekawie, jakkolwiek dziwnie się bał swej ciekawości. Przez ostrożność schronił się był Ursus w jedno z zapadłych wgłębień, w zakrętach uliczki.
Tymczasem orszak uszykował się w porządku przed opisanemi powyżej drzwiczkami.
Gwynplaine, jak wprzódy, znajdował się pośrodku, tylko że tym razem wapentake z laską swoją stał za nim.
Urzędnik straży bezpieczeństwa podniósł kołatkę i uderzył nią trzy razy.
Na ten znak otworzyło się okienko.
Wtedy urzędnik straży rzekł:
— W imieniu Panującego!
W tej chwili ciężkie dębowe drzwiczki ze zgrzytem wykręciły się na zawiasach, i ukazał się w głębi otwór ziejący zimnem i wilgocią, na podobieństwo wejścia do podziemnej pieczary. Straszliwe jakieś sklepienie gubiło się tam wśród mrocznej dali.
Niebawem Gwynplaine znikł pod tem sklepieniem.
Wapentake wszedł tuż za Gwynplainem.
Po nim urzędnik straży bezpieczeństwa.
Następnie reszta orszaku.
Poczem drzwiczki się zamknęły.
Ciężka ta fu rta wróciła szczelnie się przyczepić do kamiennej swojej oprawy tak, że nie widać było ani kto ją otworzył, ani kto zamknął. Rygle nawet zdawały się tam same się zasuwać. Kilka tych mechanizmów, wymyślonych przez starożytną grozę, istnieje jeszcze w bardzo starych więzieniach. Bramy, w których nie widać odźwiernego. Upadabniało to próg więzienia do progu grobu.