Strona:Wiktor Hugo - Han z Islandyi T.1.djvu/109

Ta strona została przepisana.

— Jak to, moja matko — rzekł porucznik, wytrzeszczając oczy — któż to taki?
— Nie żartuj sobie, mój synu. Czyż nikt ci wczoraj nie oddał wizyty? Widzisz, że wiem o wszystkiem.
— Ależ, na honor, nawet lepiej niż ja, moja matko. Niech mnie dyabli wezmą, jeżeli widziałem wczoraj inne twarze, oprócz figur, umieszczonych pod gzymsami tych starych wieżyc.
— Jak to, nie widziałeś nikogo, Fryderyku?
— Doprawdy nikogo, moja matko.
Fryderyk, nie wspominając o swoim przeciwniku, spełniał obowiązek milczenia; a zresztą czyż tego prostaka można było za kogoś uważać?
— Jak to — rzekła matka — czyż syn wice-króla nie był wczoraj wieczorem w Munckholm?
Porucznik parsknął śmiechem.
— Syn wice-króla! Ależ doprawdy, moja matko, marzysz albo szydzisz sobie.
— Ani jedno, ani drugie, mój synu. Kto był wczoraj na służbie?
— Ja sam, moja matko.
— I nie widziałeś barona Ordenera?
— Ależ nie! — powtórzył porucznik.
— Zastanów się jednak, mój synu, że on mógł tam wejść incognito, żeś go nigdy nie widział, chowałeś się bowiem w Kopenhadze, on zaś w Drontheim: pomyśl, co mówią o jego kaprysach i fantazyach. Jestżeś więc pewnym, mój synu, żeś nikogo nie widział?
Fryderyk zawahał się przez chwilę.