Strona:Wiktor Hugo - Han z Islandyi T.1.djvu/124

Ta strona została przepisana.

z chmur potokami, jak i od gęstego kurzu, który wiatr tumanami unosił z suchej jeszcze ziemi.
— Starcze — rzekł młody człowiek — przy świetle błyskawicy ujrzałem z prawej strony wieżę Vygla; zejdźmy więc z drogi i szukajmy w niej schronienia.
— Schronienia w Przeklętej Wieży?! — zawołał starzec.
— Niech nas Bóg zachowa! Zastanówcie się, panie, że ta wieża jest niezamieszkaną.
— Tem lepiej; nie będziemy czekali, aż nam drzwi otworzą.
— Pomyśl pan, jaka ją zbrodnia skalała!
— A więc niech się oczyści, dając nam przytułek. No dalej, chodźmy. Podczas takiej burzy prosiłbym o gościnność nawet w jaskini opryszków.
I mimo uwag starca, ująwszy go za ramię, młody człowiek skierował się ku budynkowi, który przy świetle błyskawic spostrzegł w niewielkiej odległości. Zbliżywszy się, ujrzeli światełko w jednej ze strzelnic wieżycy.
— Czy nie widzisz — rzekł młody człowiek — że wieża ta jest właśnie zamieszkaną. Powinno cię to przecie uspokoić.
— Boże! mój Boże! — zawołał starzec — dokądże mnie prowadzicie, panie? Niech mnie Opatrzność obroni, abym nie wszedł do tego siedliska szatana.
Byli już u podnóża wieży. Młody podróżny zapukał silnie do zupełnie nowych drzwi tych strasznych zwalisk.
— Uspokój się starcze, to pewnie jaki pobożny pustelnik zamieszkuje tę wieżę, aby swą obecnością poświęcić ją niejako.