Strona:Wiktor Hugo - Han z Islandyi T.1.djvu/125

Ta strona została przepisana.

— O nie! — rzekł jego towarzysz — ja tam za nic nie wejdę. Żaden pustelnik nie może tu mieszkać, chyba, że zamiast różańca, ma jeden z siedmiu łańcuchów Belzebuba.
Tymczasem światełko, przechodząc przez strzelnice, zniżało się stopniowo, aż nareszcie zabłysło przez dziurkę od zamku.
— Strasznie późno powracasz, Nychol — odezwał się głos piskliwy — szubienicę wzniesiono już na południe, a dla powrotu ze Skongen do Vygla, sześciu tylko godzin potrzeba. Czy więcej było do roboty?
Zapytanie to uczynione było w chwili, kiedy się drzwi uchylały. Kobieta, otwierając je, zobaczywszy, w miejsce spodziewanej, dwie obce twarze, wydała okrzyk przestrachu i cofnęła się o kilka kroków.
Widok tej kobiety również nie wzbudzał zaufania. Była ona więcej niż dobrego wzrostu, a ręka jej trzymała po nad głową żelazną lampkę, która twarz jej dokładnie oświecała. Jej oblicze śniade, wychudłe i kościste, miało w sobie coś trupiego, z zapadniętych oczu wysuwały się złowieszcze błyski, podobne do światła żałobnej pochodni. Ubraną była w czerwoną spódnicę, z pod której wyglądały gołe nogi. Spódnica zdawała mieć na sobie plamy również czerwone, ale ciemniejsze. Wychudłą pierś tej kobiety okrywał nawpół kaftanik tego samego co i spódnica koloru, z obciętemi po łokieć rękawami. Wiatr, wdzierający się przez drzwi otwarte, unosił po nad jej głową długie, siwe włosy, co twarz jej, i tak już dziką, bardziej jeszcze przerażającą czyniło.