Strona:Wiktor Hugo - Han z Islandyi T.1.djvu/127

Ta strona została przepisana.

powróćcie na drogę, którą dążą inni ludzie, a jeśli chcecie, aby od was nie uciekali bracia wasi, nie mówcie im, że na wasze twarze padło światło lampy mieszkańców wieży Vygla.
Po tych słowach, gestem drzwi wskazując, zbliżyła się do podróżnych. Starzec drżał na całem ciele i spoglądał błagająco na swego towarzysza, który nie zrozumiawszy słów kobiety z powodu jej nadzwyczaj szybkiej mowy, wziął ją za waryatkę i wcale nie miał chęci powrócić na deszcz, padający ciągle z łoskotem.
— Na honor, moja dobra gospodyni, odmalowaliście mi szczególnego człowieka; nie chcę więc tracić sposobności, aby się z nim zapoznać.
— Bo nie wiesz, młodzieńcze, że znajomość z nim prędko się zawiera, a jeszcze prędzej kończy. Jeśli cię szatan do tego popycha, to zamorduj żywego, albo sprofanuj trupa.
— Sprofanować trupa! — powtórzył starzec drżącym głosem, chowając się za swego towarzysza.
— Niebardzo was pojmuję — rzekł tenże — wasze dowodzenie co najmniej nie jest jasne; daleko będzie krócej pozostać. Trzeba być szalonym, aby w taki czas w dalszą puszczać się drogę.
— A jeszcze bardziej szalonym, aby szukać schronienia w takiem miejscu — szepnął starzec.
— Nieszczęśliwi! — zawołała kobieta — nie pukajcie do drzwi tego, który otwierać umie tylko drzwi grobu.
— Choćby i drzwi grobu, wraz z waszemi, otworzyły się dla mnie, nie powiedzą, żem się cofnął przed