Strona:Wiktor Hugo - Han z Islandyi T.1.djvu/131

Ta strona została przepisana.

zastąpiły wysokie buty po pocztylionie, stratowanym przez konie. Buty te tak były dlań obszerne, że nie mógłby w nich chodzić, bez obwinięcia swoich cienkich nóg w pół snopka słomy. Wielka peruka młodego francuskiego podróżnika, zamordowanego u bram Drontheimu, pokrywała jego łysinę i spadała na ostrokończaste i nierówne ramiona. Jedno oko miał zaklejone plastrem, a dzięki słoikowi różu, który znalazł w kieszeni jakiejś starej panny, zmarłej z miłości, policzki jego, zwykle blade i wychudłe, pokryte były rumieńcem, który deszcz, aż na jego podbródek sprowadził. Zanim usiadł, pakunek niesiony na plecach położył, obwinąwszy go starannie w swój stary płaszcz i kiedy towarzysz podróży zwracał na niego całą swą uwagę, on rzucał od czasu do czasu na pieczeń, którą gospodyni obracała, spojrzenia pełne niespokojności i wstrętu. Przez jego usta wymykały się urywane słowa:
— Mięso ludzkie... horendas epulas! Ludożercy! — Wieczerza Molocha...! Nec pueros coram populo Medea trucidet Gdzież my jesteśmy?...
Nakoniec zawołał:
— Sprawiedliwe nieba! Panie, spojrzyjcie tam, w głąb sali, na tę kupę słomy w cieniu.....
— No i cóż tam jest? — zapytał Ordener.
— Trzy ciała nagie i nieruchome... trzy trupy dzieci!.....
— Ktoś stuka do drzwi — rzekła kobieta.
I wistocie, pośród szumu wzrastającej ciągle burzy, dało się słyszeć stukanie silne i gwałtowne.
— Teraz to już on! to Nychol! — zawołała kobieta i wziąwszy lampę, spiesznie wyszła.