Strona:Wiktor Hugo - Han z Islandyi T.1.djvu/133

Ta strona została przepisana.

zgrzeszyć. Szanowny brat, którego spotkałem, mając do domu równie jak i ja daleko, pozwolił, abym z nim razem szedł do was. Chwalił mi bardzo waszą gościnność, dobra kobieto i nie omylił się bezwątpienia. Nie mówcież więc jak pasterz: advena cur intras? Przyjmijcie nas, dobra gospodyni, a Bóg wasze zbiory ochroni od wichrów, w czasie burzy waszej trzodzie da przytułek tak, jak wyście go dali zbłąkanym podróżnym.
— Starcze — odpowiedziała kobieta dziko — ja nie mam ani zbiorów, ani trzód.
— Jeśli więc jesteście ubogą, to Bóg błogosławi ubogiemu przed bogaczem. Doczekacie starości ze swoim mężem, poważani nie dla majątku, ale dla cnót waszych; dzieci wasze rość będą, otoczone szacunkiem ludzkim i będą tem, czem był ich ojciec...
— Milczcie! — zawołała gospodyni. — Zostając tem, czem jesteśmy, dzieci nasze dojdą do starości otoczone pogardą, która w naszym rodzie z pokolenia na pokolenie przechodzi. Milczcie, starcze! Błogosławieństwo dla nas w przekleństwo się zamienia.
— O nieba! — zawołał pastor — któż wy jesteście? Pośród jakich zbrodni przechodzi życie wasze?
— A co to są zbrodnie? co to jest cnota? My nie możemy mieć cnót, ani popełniać zbrodni.
— To obłąkana — rzekł pastor, zwracając się do zakonnika, który swój habit suszył przy ognisku.
— O nie, księże — odpowiedziała kobieta — dowiedzcie się, gdzie jesteście. — Wolę rozbudzać wstręt niż litość. Nie jestem w aryatką, ale żoną...