Strona:Wiktor Hugo - Han z Islandyi T.1.djvu/137

Ta strona została przepisana.

obecnego tutaj pana pastora, wielkiego jałmużnika tegoż samego zakonu.
— Wstrzymaj się, nieszczęśliwy! — przerwał pastor. — Czyż ten, co wymierza karę, może o niej zapomnieć? Czy słyszysz grzmot?...
— No i cóż to jest grzmot? Wybuch śmiechu szatana i nic więcej.
— Wielki Boże! dopiero co był przy śmierci człowieka, a teraz bluźni.
— Dosyć tych kazań, stary moralisto! — zawołał pan domu grzmiącym i gniewnym głosem — bo inaczej mógłbyś przeklinać anioła ciemności, co nas w jednym dniu zbliżył dwa razy do siebie, na tym samym wozie i pod tym samym dachem! Naśladuj lepiej swego kolegę pustelnika, który miałby pewnie wielką chęć powrócić do swej groty w Lynrass. Dziękuję wam, bracie pustelniku, za błogosławieństwa, jakie co rano, przechodząc około wzgórza, dajecie Przeklętej Wieży; ale prawdziwie, sądziłem dotąd, że jesteście dobrego wzrostu, a wasza broda, dzisiaj tak czarna, zdawała mi się białą. Pomimo to, wszak jesteście pustelnikiem z Lynrass, jedynym pustelnikiem w Drontheimhuus...?
— Tak jest — odpowiedział zapytany przytłumionym głosem.
— My więc obaj — mówił dalej pan domu — jesteśmy dwoma samotnikami prowincyi. — Hola! Bechljo, pospiesz no się z tą ćwiartką baraniny, bo głodny jestem. Zatrzymał mnie we wsi Burock ten przeklęty doktór Manryll, który za trupa chciał mi dać tylko dwanaście askalinów; temu piekielnem u dozorcy Spladgestu w Drontheim to dają aż czterdzieści