Strona:Wiktor Hugo - Han z Islandyi T.1.djvu/146

Ta strona została przepisana.

rych burza do mnie przypędzi, prawią mi kazania, uczeni pochlebiają. Jednem słowem jestem szczęśliwy, jak każdy inny: jem, piję, wieszam i śpię doskonale.
Opowiadanie swoje kat przerywał popijaniem piwa i ciągłemi wybuchami śmiechu.
— Zabija i śpi! — wyszeptał pastor — nieszczęśliwy!
— Jaki ten nędznik szczęśliwy! — zawołał pustelnik.
— Tak, bracie pustelniku — rzekł kat — biedny jak wy, ale jednak stokroć od was jestem szczęśliwszy. Zawód mój zresztą bardzo byłby dobry, ale cóż, kiedy są ludzie, co mają przyjemność pozbawienia mnie słusznych korzyści. Czy uwierzycie, że z okazyi jakiegoś tam ślubu, nowo zamianowany kapelan przy więzieniu w Drontheim wystąpił z prośbą o ułaskawienie dwunastu skazanych, którzy już do mnie należą?...
— Którzy do was należą! — zawołał pastor.
— Bez wątpienia, mój ojcze. Siedmiu z nich ma być smaganych rózgami, dwóch piętnowanych na lewym policzku, a trzech powieszonych; razem, jak powiedziałem, dwunastu. Tak jest, stracę dwanaście talarów i trzydzieści askalinów, jeśli będą ułaskawieni. Jak też panowie uważacie tego kapelana, który tak rozrządza sobie moją własnością? Ten przeklęty ksiądz nazywa się Anastazy Munder. Oh! gdybym go dostał w swoje ręce!...
Pastor powstał z powagą i głosem spokojny rzekł:
— To ja właśnie, mój synu, jestem Anastazym Munder.