Strona:Wiktor Hugo - Han z Islandyi T.1.djvu/148

Ta strona została przepisana.

co umiesz wszystko, powinieneś mi przecie pomódz, abym przypomniał sobie nazwisko tego czarownika, pańskiego współkolegi. Przecież musiałeś pan kiedykolwiek w dzień sabatu spotkać go, jak wędrował w powietrzu na miotle?
Gdyby biedny Benignus mógł był w tej chwili uciec na jakim napowietrznym wierzchowcu tego rodzaju, to opowiadający niniejsze przygody zupełnie nie wątpi, że trwoga nie pozwoliłaby mu ani minuty się nad tem namyślać. Od chwili, kiedy zewsząd widział groźne dla siebie niebezpieczeństwo, przywiązanie do życia rozwinęło się w nim z całą siłą. Wszystko, co tylko spostrzegał, przestraszało go: podanie o Przeklętej Wieży, bezmyślne oko czerwonej kobiety, głos i napój tajemniczego pustelnika, awanturnicza śmiałość młodego towarzysza, a nadewszystko kat, ten kat, do którego jaskini wpadł, uciekając obarczony zbrodnią. Drżał tak silnie, że wszystkie jego ruchy były jakby sparaliżowane, a zwłaszcza, gdy rozmowa do niego się odnosiła, lub kiedy straszny Orugix zwracał doń swoje słowa. A że wcale nie miał chęci naśladowania heroizmu pastora, język jego przeto długo nie był mu posłuszny.
— No i cóż? — zapytał kat — czy pan wiesz jak się nazywa dozorca Spladgestu? A może pańska peruka słuch panu przytępia?
— Tak jest, trochę, panie... Zresztą — dodał po chwili — ja nie wiem jak się on nazywa, przysięgam panu.