Strona:Wiktor Hugo - Han z Islandyi T.1.djvu/149

Ta strona została przepisana.

— On tego nie wie! — odezwał się straszny głos pustelnika. — I jeszcze przysięga na to! Ten człowiek nazywa się Benignus Spiagudry.
— Ja? ja? wielki Boże! — zawołał starzec z przestrachem.
Kat parskął śmiechem.
— A któż tu mówi, że się pan tak nazywasz? Mówimy przecie o tym poganinie odźwiernym. Ten jegomość to się o lada co przestrasza. Coby to było, gdyby bojaźń jego miała słuszną pobudkę? Dopiero byłby zabawny! Tak więc, szanowny doktorze — mówił dalej kat — którego serdecznie bawił przestrach Spiagudrego — pan nie znasz tego Benignusa Spiagudrego?
— Nie panie — odpowiedział dozorca, uspokojony nieco swojem incognito — nie znam go, upewniam pana. Bardzoby mi nawet było przykro, gdybym znał tego człowieka, skoro on się panu nie podoba.
— A wy, pustelniku — zapytał kat — zdajesz się go znać bardzo dobrze.
— Znam go rzeczywiście — odparł pustelnik. — Jest to człowiek stary, wysoki, chudy, łysy...
Spiagudry, słusznie zaniepokojony, poprawił naprędce swą perukę.
— Ma on — mówił dalej pustelnik — ręce długie jak złodziej, który od tygodnia nie spotkał żadnego podróżnego; trzyma się pochyło...
Spiagudry wyprostował się, o ile mógł najlepiej.
— Możnaby go zresztą wziąć za jednego z trupów, pieczy jego powierzonych, gdyby nie miał oczów tak przeszywających...
Spiagudry poprawił swój plaster opiekuńczy.