Strona:Wiktor Hugo - Han z Islandyi T.1.djvu/150

Ta strona została przepisana.

— Dziękuję wam ojcze — rzekł kat do pustelnika — teraz już z łatwością poznam tego starego Żyda...
Spiagudry, będąc dobrym chrześcijaninem, oburzony tą obelgą, nie był w stanie powstrzymać wykrzyku:
— Żyda! Później zamilkł, przerażony tem, że za wiele powiedział.
— Żyda, czy poganina, to wszystko jedno, skoro tylko ma stosunki z dyabłem, jak powiadają.
— Chętniebym w to uwierzył — rzekł pustelnik z ironicznym uśmiechem, którego kaptur nie mógł pokryć — gdyby on tylko nie był takim tchórzem. Bo jakżeby mógł wejść w stosunki z dyabłem, kiedy jest o tyle trwożliwy, o ile zły. Skoro go strach przejmuje, wtedy nie zna nawet samego siebie.
Pustelnik mówił zwolna, jak gdyby dla zmienienia swego głosu, a właśnie powolność jego mowy nadawała jej szczególniejszy wyraz.
— Nie zna samego siebie! — powtórzył zcicha Spiagudry.
— Szkoda — rzekł kat — że ten człowiek tak zły, jest przytem tchórzem, albowiem w takim razie nie warto go nawet nienawidzieć. Z wężem potrzeba walczyć, jaszczurkę depcze się tylko.
— Lecz czy panowie jesteście pewni, że ów dozorca jest takim, jak mówicie? Czyżby taka o nim była opinia?
— Opinia? — powtórzył pustelnik — ależ on ma najszkaradniejszą opinię w całej prowincyi!
Benignus, zbiły z tropu, zwrócił się do kata.
— Co pan mu masz do zarzucenia? — zapytał — ponieważ nie wątpię, że pańska uraza musi być słuszną.