Strona:Wiktor Hugo - Han z Islandyi T.1.djvu/167

Ta strona została przepisana.

— Chyba ostrożność za daleko posunięta — rzekł Ordener poziewając. — Już będzie przynajmniej trzy godziny, jakeśmy opuścili wieżę i łuczników.
— To prawda, panie; ostrożność jednak nigdy nie bywa zbyteczną. Gdybym ja, naprzykład, przyznał się kto jestem w chwili, kiedy dowódca tego przeklętego oddziału zapytał o Benignusa Spiagudry głosem Saturna, domagającego się nowonarodzonego syna, aby go pożreć; gdybym w tej strasznej minucie nie uciekł się do ostrożnego milczenia: to gdzież byłbym teraz, mój szlachetny panie?
— Zdaje mi się, na honor, że w owej chwili nie wydobytoby z ciebie, nawet żelaznemi cęgami, twego nazwiska.
— Czyliż źle uczyniłem? Gdybym przemówił, wtedy pustelnik (niech go Opatrzność i święty Usbald mają w swojej opiece) nie mógłby był zapytać dowódcy łuczników, czy jego oddział składał się z żołnierzy garnizonu munckholmskiego, a zadał mu to pytanie zapewne jedynie dlatego, aby zyskać na czasie. A po potwierdzającej odpowiedzi tego głupiego łucznika, czy zauważyłeś pan z jakim dziwnym uśmiechem pustelnik kazał mu iść za sobą, mówiąc, że zna kryjówkę zbiegłego Benignusa Spiagudrego?
Tutaj dozorca zatrzymał się chwilę, jak gdyby dla nabrania nowych sił, po chwili bowiem mówił dalej głosem płaczliwego entuzyazmu:
— Dobry kapłan! zacny i cnotliwy anachoreta, spełniający przepisy chrześcijańskiej ludzkości i ewangelicznej miłości bliźniego! A ja obawiałem się powierzchowności, dość dzikiej co prawda, pod którą kryje się tak piękna dusza. A czy zauważyliście, szlachetny panie, jak on to szczególnie wymówił do