Strona:Wiktor Hugo - Han z Islandyi T.1.djvu/170

Ta strona została przepisana.

Odwrócili się, a że podczas długiej gadaniny Spiagudrego dnieć już zaczynało, mogli przeto rozróżnić człowieka czarno ubranego i dającego im znaki jedną ręką, drugą zaś poganiającego jednego z tych małych, szpakowatych koników, jakie często spotykać można w górach Norwegii.
— Przez litość, panie! — zawołał trwożliwy dozorca ~ przyspieszmy kroku, bo ten czarny człowiek jakoś bardzo na łucznika wygląda.
— Jak to, starcze, dwóch nas jest przecież i mieliżbyśmy uciekać przed jednym człowiekiem?
— Niestety, panie, dwudziestu krogulców ucieka przed jedną sową. Czyż przynosi jaką chlubę spotkanie ze sługą sprawiedliwości?
— A któż ci mówi, że to łucznik lub pachołek syndyka? — odparł Ordener, któremu strach wzroku nie odebrał. — Uspokój się, mój dzielny przewodniku, poznaję tego podróżnego. Wstrzymajmy się.
Chcąc nie chcąc, trzeba było usłuchać. W chwilę potem jeździec, dogonił ich, a Spiagudry przestał drżeć na widok poważnego i pogodnego oblicza kapelana Anastazego Munder.
Ten ostatni skłonił im się z uśmiechem i zatrzymawszy swego wierzchowca, rzekł:
— Ula was się wracam, moje dzieci, a Bóg nie pozwoli zapewne, aby moja nieobecność, wynikająca z dobroczynnego celu, przyniosła uszczerbek tym, dla których obecność moja jest tak potrzebną.
— Będzie to dla nas prawdziwem szczęściem — rzekł Ordener — jeśli zdołamy być wam w czem użytecznymi, księże kapelanie.