Strona:Wiktor Hugo - Han z Islandyi T.1.djvu/18

Ta strona została przepisana.

rzawszy tak liczny napływ ludu, zsiadł z konia, oddał cugle służącemu i wszedł do Spladgestu. Ubrany był w skromny ubiór podróżny, z szablą przy boku, — a jego ramiona okrywał obszerny płaszcz zielonego koloru; czarne pióro, przyczepione do kapelusza brylantową spinką, spadało na szlachetną twarz nieznajomego, kołysząc się nad wyniosłem jego czołem, otoczonem długiemi, ciemnemi włosami. Jego buty i ostrogi, błotem okryte, świadczyły, że z dalekiej przybywał drogi.
Gdy wchodził, stojący w tłumie człowiek krępy i nizki, równie jak on w płaszcz owinięty, z ogromnemi na rękach rąkawicami, mówił do żołnierza:
— I któż to powiedział, że on sam się zabił? Ten człowiek nie popełnił samobójstwa, ręczę wam za to, podobnie jak i dach waszej katery nie spalił się sam przez się.
Jak obosieczny miecz dwie naraz może zadawać rany, tak słowa powyższe dwie wywołały odpowiedzi.
— Naszej katedry! — rzekł Niels — właśnie ją pokrywają miedzianą blachą. Powiadają, że ją ten nędznik Han podpalił, aby przez to mieli robotę górnicy, w liczbie których znajdował się jego protegowany Gili Stadt, którego tu oto widzicie.
— Do dyabła! — zawołał ze swej strony żołnierz — któż to śmie utrzymywać wobec mnie, drugiego muszkietera z garnizonu munckholmskiego, że ten człowiek w łeb sobie nie wypalił?
— Zamordowano go — odparł zimno mały człowieczek.
— Patrzcie, jaka wyrocznia! Twoje szare oczki