Strona:Wiktor Hugo - Han z Islandyi T.1.djvu/58

Ta strona została przepisana.

giem jej toporzysku. Ręce jego pokrywały ogromne rękawice ze skóry lisa niebieskiego.
— To stare widmo — mówił sam do siebie — długo mi czekać każe.
I wydał głos, do ryku dzikiego zwierza podobny. Spiagudry zbladłby był napewno, gdyby to dlań było możliwe.
— Czy wiesz — mówił dalej mały człowiek, zwracając się wprost do niego — że przybywam aż z płaszczyzn Urchtalu? Masz widać chęć, każąc na siebie czekać, zamienić swoje posłanie ze słomy na jedno z tych kamiennych łoży?
Spiagudry zadrżał jeszcze silniej; pozostałe dwa jedyne jego zęby gwałtownie o siebie uderzały.
— Przebacz, panie — powiedział, gnąc się w łuk aż do wysokości małego człowieczka — spałem głębokim snem...
— Czy pragniesz poznać sen głębszy jeszcze?
Twarz Spiagudrego wyrażała dziwny grymas przestrachu, komiczniejszy jeszcze niż skrzywienia, jakie na niej wesołość wywoływała.
— Cóż to ci jest? — mówił dalej nieznajomy — czy obecność moja nie jest ci przyjemną?
— O panie! — odpowiedział stary dozorca — niema dla mnie większego szczęścia, jak widok waszej ekscelencyi.
I gwałt, jaki sobie zadawał, aby swej przestraszonej fizyognomii nadać wyraz wesołości, oprócz umarłych, każdegoby rozśmieszył.
— Moja ekscelencya, ty stary lisie, rozkazuje ci oddać odzież Gilla Stadta.