Strona:Wiktor Hugo - Han z Islandyi T.1.djvu/70

Ta strona została przepisana.

Szczególnem było patrzyć, jak dumna hrabina Ahlefeld bladła i drżała przed służalcem, który był dla niej z tak głębokim szacunkiem. Otworzywszy zwolna pakiet, przeczytała zawierający się w nim list, poczem słabym głosem rzekła do swoich kobiet:
— Odejdźcie, zostawcie nas samych.
— Niech szlachetna pani — rzekł posłaniec, zginając kolano — raczy przebaczyć mi moją śmiałość i przykrość, jaką zdaję się jej wyrządzać!
— Przeciwnie, proszę mi wierzyć — rzekła hrabina — że widok jego wiele mi sprawia przyjemności.
Kobiety otaczające hrabinę wyszły.
— Zapomniałaś widzę, Elphegio, że był czas, kiedy nasze sam na sam nie budziły w tobie takiego wstrętu.
Tak przemówił posłaniec do szlachetnej hrabiny, a słowom tym towarzyszył uśmiech, podobny do szatańskiego zgrzytu w chwili, kiedy nadejdzie czas, w którym porywa należącą do niego duszę.
Można dama spuściła głowę z pokorą.
— Oh, czemuż tego nie zapomniałam w istocie! — wyszeptała.
— Szalona! jak możesz wstydzić się tego, czego oko ludzkie nie widziało?
— Czego ludzie nie widzą, Bóg to widzi.
— Bóg? Słaba kobieto! nie jesteś godną zwodzić swego męża, bo on ma mniej wiary od ciebie.
— Naigrawasz się nieszlachetnie z wyrzutów mego sumienia, Musdoemonie.