Strona:Wiktor Hugo - Han z Islandyi T.1.djvu/77

Ta strona została przepisana.

— Sprawiedliwy Boże! — zawołał Ordener — jakaż okropna profanacya!
— Święta Opatrzności, miej litość nade mną! — wyszeptał dozorca.
— Starcze! — mówił dalej Ordener groźnym głosem — czyż tak daleko jesteś od grobu, że ośmielasz się gwałcić winne dla niego poszanowanie i nie obawiasz się, nieszczęśliwy, aby żyjący nie nauczyli cię tego, co się umarłym należy?
— Łaski! — zawołał biedny dozorca — to nie ja, gdybyś pan wiedział!... — tutaj zatrzymał się, bo przyszły mu na myśl słowa małego człowieka: bądź wierny i milcz.
— Czy nie widzieliście, panie, człowieka, wychodzącego przez ten otwór? — zapytał po chwili przytłumionym głosem.
— Tak jest. Czy to twój wspólnik?
— O nie, panie, on sam tylko jest sprawcą tej zbrodni Przysięgam na potępienie wieczne, na błogosławieństwo niebieskie, na to ciało nawet, tak niegodnie sprofanowane!
Mówiąc to, Spiagudry rzucił się do nóg Ordenera, a jakkolwiek był odrażającym, to jednak rozpacz, zaklęcia i wyraz prawdy w jego słowach, zdołały przekonać młodego człowieka.
— Powstań starcze — rzekł — jeżeliś nie znieważył śmierci, nie kalaj również swojej starości.
Dozorca powstał — Ordener zaś mówił dalej:
— Kto więc jest ten zbrodniarz?