Strona:Wiktor Hugo - Han z Islandyi T.1.djvu/79

Ta strona została przepisana.

zadane ostremi i długiemi pazury. One mówią jasno, kto jest jego zabójcą.
I starzec pokazał Ordenerowi długie i wyraźne kresy na nagim i obmytym trupie.
— Jak to? — zapytał Ordener — a więc to jakieś dzikie zwierzę? niedźwiedź lub...
— O nie! mój młody panie.
— Ależ, jeżeli nie dyabeł...
— Ciszej! strzeż się pan, abyś nie odgadł zbyt dobrze. Czyż pan nigdy nie słyszałeś — mówił dalej dozorca cichym głosem — o człowieku, czy potworze z ludzką twarzą, którego pazury są tak długie, jak szpony Astarotha, który nas zgubił, lub Antychrysta, który nas zgubi w przyszłości?
— Wyrażaj się jaśniej starcze!
— Nieszczęście! — mówi Apokalipsa...
— Ja chcę wiedzieć nazwisko mordercy!
— Mordercy?... panie zlituj się nade mną, miej litość nad sobą samym...
— Nie nadużywaj dłużej mojej cierpliwości.
— A więc, skoro chcesz tego, młody człowieku — prostując się, rzekł Spiagudry donośnym głosem — tym mordercą, tym świętokradcą jest Han z Islandyi.
Straszne to imię nie było obcem dla Ordenera.
— Jak to? — zapytał — Han! ten obmierzły rozbójnik!
— Nie nazywajcie go panie rozbójnikiem; rozbójnicy zwykle w bandy się łączą, on zaś żyje zawsze sam jeden.
— Skądże ty go znasz, nędzniku? Jakież wspólne zbrodnie zbliżyły was do siebie?