Strona:Wiktor Hugo - Han z Islandyi T.1.djvu/80

Ta strona została przepisana.

— Nie sądźcie z pozorów, szlachetny panie. Czyliż pień dębu ma być dla tego jadowitym, że w niem wąż znajduje dla siebie kryjówkę?
— Dosyć tych próżnych słów; złoczyńca za przyjaciela mieć tylko może wspólnika.
— Nie jestem jego przyjacielem, a jeszcze mniej wspólnikiem; jeżeli zaś moje słowa nie przekonały cię panie, w takim razie chciej się zastanowić, że ta ohydna profanacya, jak tylko przyjdą po ciało Gilla Stadt, wystawi mnie na karę, dla świętokradców naznaczoną i wprowadzi w najstraszliwsze położenie, w jakiem kiedykolwiek niewinny, jak ja, człowiek mógł się znajdować.
Względy interesu osobistego większe jeszcze sprawiły wrażenie na Ordenerze, niż błagający głos biednego dozorcy. Względy te również, w znacznej części zapewne, wywołały jego patetyczny, choć bezużyteczny opór przeciw świętokradztwu, którego dopuścił się mały człowiek.
Ordener zastanowił się chwilę, a przez ten czas Spiagudry starał się wyczytać z jego twarzy — czy przerwa ta miała stanowić o pokoju, czy też sprowadzić nową burzę.
Nakoniec młody człowiek głosem surowym lecz spokojnym rzekł:
— Starcze! mów prawdę. Czy znalazłeś przy tym oficerze jakie papiery?
— Żadnych, klnę się na honor!
— A Han czy ich przy nim nie znalazł?
— Nie wiem; przysięgam!