Strona:Wiktor Hugo - Han z Islandyi T.2.djvu/106

Ta strona została przepisana.

Posłuszny zwierz cofnął się ku drzwiom trójkątnym, zszedł tyłem po schodkach i z rykiem zadowolenia znikł, unosząc w paszczy swoją zdobycz odrażającą.
W tej samej chwili, przy wyjściu z korytarza, w zakrętach którego błyszczało jeszcze niepewne światło, zjawił się człowiek dość wysokiego wzrostu. Odziany był w długi, ciemny płaszcz, w ręku zaś trzymał ślepą latarkę, której światło skierował wprost na twarz małego człowieka.
Ten siedząc wciąż na kamieniu z założonemi rękoma, zawołał:
— Biada ci przybyszu, który wchodzisz tutaj kierując się myślą a nie instynktem!
Nieznajomy, nie odpowiadając, przypatrywał mu się z uwagą.
— Przyjrzyj mi się — mówił dalej mały człowiek podnosząc głowię — za godzinę może nie będziesz miał już tyle głosu w swej piersi, aby się módz pochwalić, żeś mnie zobaczył.
Nowoprzybyły, prowadząc światłem po całej postaci małego człowieka, okazywał więcej zdziwienia aniżeli strachu.
— Cóż się tak dziwisz? — odezwał się znów mieszkaniec Zwalisk Arbara ze śmiechem, podobnym do trzeszczenia łamanej czaszki — mam ręce i nogi, jak i ty, tylko, że moje członki nie staną się, jak twoje, żerem jastrzębi i kruków.
Nieznajomy odpowiedział nakoniec głosem pewnym lecz przyciszonym, jakby się obawiał, żeby go kto więcej nie usłyszał: