Strona:Wiktor Hugo - Han z Islandyi T.2.djvu/108

Ta strona została przepisana.

Wchodząc do sali i nie rozpoznawszy jeszcze należycie postaci tego, którego szukał, nieznajomy zachowywał pewność siebie i krew zimną; ale gdy mieszkaniec Zwalisk stanął przed nim ze swoją twarzą tygrysią, skrwawionemi ramiony, nawpół okrytemi skórą jeszcze posoką zbroczoną, z rękami zbrójnemi w długie pazury, z płomiennem spojrzeniem, wtedy zadrżał jak nieświadomy podróżny, któremu zdaje się, że igra z węgorzem a poznaje ukąszenie żmii.
— Moje dobro? — powtórzył drwiąco potwrór. — Czy przychodzisz uwiadomić mnie, że jest gdzie źródło do zatrucia, wieś do spalenia, albo, że można gdzie zamordować jakiego żołnierza z munckholmskiego pułku?
— Być może. Słuchaj jednak. Górnicy norwescy buntują się. Wszak wiesz, jakie klęski bunt za sobą prowadzi?
— Wiem: mordy, gwałty, świętokradztwa, pożary» rabunki...
— Ofiaruję ci to wszystko.
Mały człowiek zaczął się śmiać.
— Aby to mieć, nie potrzebuję twojej łaski.
Towarzyszący tym słowom śmiech dziki i szyderczy przejął dreszczem nieznajomego. Rzekł jednak:
— W imieniu górników, proponuję ci, żebyś stanął na czele powstania.
Mały człowiek milczał przez chwilę. Nagle ponure jego i straszne oblicze przybrała wyraz piekielnej złośliwości.
— Czy rzeczywiście w ich imieniu proponujesz mi to? — zapytał.