Strona:Wiktor Hugo - Han z Islandyi T.2.djvu/112

Ta strona została przepisana.

niosłej znikł wyraz obawy, ustępując przed spokojem i pewnością.
— A więc, tak! — rzekł — chcę z tobą być szczerym. Jestem wistocie kanclerzem. W zamian i od ciebie wymagam szczerości.
Gwałtowny wybuch śmiechu przerwał mu.
— Czy potrzebowałeś mnie prosić, abym ci powiedział swoje, albo twoje imię?
— Powiedz mi więc z równą szczerością: skąd dowiedziałeś się, kto ja jestem?
— Czy ci nie mówiono, że Han z Islandyi nawskroś gór widzieć może?
Hrabia chciał jeszcze nalegać.
— Uważaj mnie za przyjaciela...
— Daj mi swą rękę, hrabio Ahlefeld! — rzekł opryskliwie mały człowiek.
Po chwili, wpatrując się w twarz ministra, zawołał:
— Gdyby w tym momencie nasze dusze opuściły ciało, to zdaje mi się, że szatan długoby się wahał, zanimby stanowczo powiedział, która z nich jest duszą rozbójnika.
Dumny dygnitarz przygryzł wargi; obawa jednak rozbójnika z jednej strony, a z drugiej konieczność uczynienia z niego swego narzędzia, zmusiła go do stłumienia wściekłości.
— Nie lekceważ — rzekł — swego własnego interesu; obejmij kierunek powstania i licz na moją wdzięczność.
— Kanclerzu Norwegii, ty tak spodziewasz się powodzenia twojego przedsięwzięcia, jak stara baba,