Strona:Wiktor Hugo - Han z Islandyi T.2.djvu/114

Ta strona została przepisana.

— Wszystko, co tylko zażądasz, mój drogi Hanie.
— A więc, nic się ode mnie nie dowiesz.
— Żartujesz sobie! Pomyśl przecie, jaką mi przez to oddasz usługę.
— Właśnie o tem myślę.
— Zapewnię ci ogromny majątek; u króla wyjednam ułaskawienie...
— U mnie lepiej wyjednaj je dla siebie! — rzekł Han. — Słuchaj mnie, wielki kanclerzu Danii i Norwegii, — tygrysy nie pożerają hyen. Wypuszczę cię stąd żywego, bo jesteś zły, bo każda chwila twojego życia, każda myśl twojej duszy, wyradza nieszczęście dla ludzi a zbrodnię dla ciebie. Ale nie powracaj tu więcej, bo cię przekonam, że moja nienawiść nie oszczędza nikogo, nawet zbrodniarzy. Co się zaś tyczy kapitana, to nie pochlebiaj sobie, że go dla ciebie zamordowałem; mundur, jaki nosił, wydał wyrok na niego, jak i na tego oto nędznika, którego zabiłem zupełnie nie dla oddania ci usługi.
Rzekłszy to, ujął hrabiego za ramię i pociągnął do przedmiotu, leżącego w ciemności. W tej chwili właśnie światło latarni hrabiego padło na ów przedmiot. Był to pokaleczony trup, w mundurze oficera muszkieterów munckholmskich. Kanclerz zbliżył się z uczuciem wstrętu. Nagle jego spojrzenie spoczęło na bladej i skrwawionej twarzy zamordowanego. Pomimo, że usta trupa były sine i nawpół otwarte, włosy najeżone, policzki wybladłe i oczy zagasłe, hrabia jednak poznał go natychmiast i krzyknął przeraźliwie:
— O nieba! to Fryderyk! mój syn!