Strona:Wiktor Hugo - Han z Islandyi T.2.djvu/117

Ta strona została przepisana.

Kiedy pochodnia oświeciła salę, nowo przybyli stanęli jak wryci, przejęci zgrozą i zdumieniem. Straszliwy widok mieli przed oczyma, Z jednej strony skrwawione szczątki wilka; z drugiej zeszpecony trup młodego oficera; dalej jego ojciec z osłupiałemi oczyma, dzikim krzykiem; obok niego okrutny rozbójnik, który zwrócił ku napastnikom swą twarz ohydną, z wyrazem szczerego zdumienia, lecz bez cienia obawy.
Na widok niespodziewanej pomocy, myśl zemsty przejęła hrabiego, a miejsce rozpaczy zastąpiła wściekłość.
— Śmierć temu zbójowi! — zawołał, dobywając miecza. — Zamordował mego syna!... Śmierć mu śmierć!
— Jakto, zamordował pana Fryderyka? — zapytał Musdoemon, a przy świetle pochodni, którą trzymał w ręku, można było widzieć jego twarz zupełnie obojętna.
— Śmierć! śmierć! — powtarzał hrabia z wściekłością, rzucając się, wraz ze swymi ludźmi, na Hana!
Ten, nieprzygotowany na napaść, cofnął się ku trójkątnemu otworowi z dzikim rykiem, wyrażącym raczej gniew, niż bojaźń.
Sześć mieczów skierowało się kuniemu, lecz jego spojrzenie silniej błyszczało, rysy były groźniejsze, niż spojrzenie i rysy któregokolwiek z napastników. Pochwycił swój kamienny topór, a zmuszony przez tak znaczna przewagę nacierających do energicznego i bacznego oporu, obracał nim z taką, szybkością, że koła, przez topór zakreślane, osłaniały go jakby tarczą. Z ostrzów mieczy sypały się tysiące iskier, za