Strona:Wiktor Hugo - Han z Islandyi T.2.djvu/127

Ta strona została przepisana.

ani siadu obecności ludzkiej w tych miejscach nieuprawnych i ożywionych jedynie, jakby zjawiskiem, wiatrakiem, stojącym na szczycie wzgórza, albo odgłosem dalekiej kuźni, której dym pochylał się od powiewu wiatru, jak czarny pióropusz.
Od czasu do czasu spotykał chłopa, jadącego na szpakowatym koniku, mniej może dzikim niż jego pan, albo też handlarza futer, siedzącego na saniach, zaprzężonych w dwa renifery; do tyłu sani przywiązana była długa lina, której liczne węzły, uderzając po kamieniach, miały odstraszać wilków.
Jeśli Ordener zapytał handlarza o drogę do groty Walderhoga, wędrowny kupiec, znając tylko nazwy i położenie miejsc, przez które dla swego handlu musiał przebiegać, odpowiadał obojętnie:
— Idąc ciągle w stronę północno-zachodnią, dojdziesz pan do wsi Hervalyn, przejdziesz przez potok Dotlysax i tej nocy możesz pan być w Surb, odległem tylko o dwie mile od Walherhoga.
Jeśli zaś to samo pytanie zadał wieśniakowi, ten, przejęty podaniami ludowemi i bajkami starych niewiast, kiwał tylko głową i zatrzymując swego szpakowatego wierzchowca, mówił:
— Walderhog! jaskinia Walderhoga! Tam kamienie śpiewają, kości tańczą, a szatan z Islandyi obrał ją sobie za mieszkanie. Chyba nie do jaskini Walderhoga wasza miłość dostać się pragnie?
— Właśnie tam — odpowiadał Ordener.
— Hm... to zapewne wasza miłość utraciła matkę, lub ogień spalił wasz dom, albo też sąsiad ukradł wam tłustą świnię?