Strona:Wiktor Hugo - Han z Islandyi T.2.djvu/128

Ta strona została przepisana.

— Wcale nie — przeczył młodzieniec.
— Widać, że jakiś czarownik rzucił urok na rozum waszej miłości.
— Mój poczciwcze, ja się pytam o drogę do Walderhoga.
— Ja też na to właśnie odpowiadam pytanie. Niech pana Bóg prowadzi. Ciągle na północ! Wiem, jak pan dojdziesz, ale nie wiem, w jaki sposób stamtąd powrócisz.
Po tych słowach, wieśniak oddalał się, robiąc znak krzyża.
Do smutnej jednostajności wędrówki przyłączyła się nadto ta niedogodność, że padał od samego południa deszcz drobny i zimny, który zwiększał jeszcze trudności drogi. Ani jeden z małych ptaszków nie pokazał się w powietrzu i Ordener, zziębnięty pomimo płaszcza, widział nad swoją głową latające same tylko jastrzębie, sokoły i białozory, które na odgłos jego kroków, zrywały się nagle z pomiędzy trzciny jeziora, unosząc ryby w swoich szponach.
Noc już była zupełna, kiedy młody podróżny, przeszedłszy przez las osiczyn i brzóz, który dotyka potoku Dudlysax, przybył nareszcie do wsi Surb, gdzie Spiagudry chciał urządzić swoją główną kwaterę. Zapach smoły i dym z węgla ziemnego uprzedziły Ordenera, że zbliżał się do miejsc zamieszkałych przez rybaków. Poszedł do pierwszej chaty, którą w ciemności zdołał dojrzeć.
Wejście nizkie i ciasne zamykała, według zwyczaju norweskiego, przezroczysta skóra rybia zabarwiona w danej chwili czerwonem, niepewnem światłem ogni-