Strona:Wiktor Hugo - Han z Islandyi T.2.djvu/135

Ta strona została przepisana.

Góral nasunął czapkę na oczy, a rzucając na nieznajomego podejrzliwe spojrzenie, nachylił się do rybaka i rzekł z cicha lecz dobitnie:
— Milczenie!
Rybak pokiwał głową.
— Bracie Kennybol — rzekł — chociaż ryba milczy, to jednak wpada do sieci.
Przez chwilę nikt się nie odzywał. Bracia spoglądali na siebie znacząco, dzieci skubały leżącego na stole cietrzewia, rybaczka oczekiwała, czy co nie usłyszy, Ordener zaś przypatrywał się wszystkiemu z uwagą.
— Jeżeli dzisiaj nieszczególną macie wieczerzę — rzekł nagle strzelec, widocznie chcąc zmienić przedmiot rozmowy — za to jutro będzie wcale inaczej. Bracie Braall, możesz nałowić ryb, a ja przyrzekam ci do ich przyprawy tłuszcz niedźwiedzi.
— Niedźwiedzi tłuszcz — zawołała Maase. — Czyż niedźwiedź pokazał się w okolicy?... Patrick, Curter, dzieci moje, zabraniam wam wychodzić z chaty... Niedźwiedź!
— Uspokój się siostro; jutro już nie będziesz miała się czego obawiać. Tak, w samej rzeczy, o dwie mile od Surb widziałem niedźwiedzia. Niedźwiedzia białego. Zdawało mi się, że unosił człowieka, albo raczej jakieś zwierzę. Ale nie, to musiał być strzelec dzikich kóz, bo strzelcy ci ubierają się w skóry dzikich zwierząt. Oddalenie zresztą nie pozwoliło mi odróżnić... To mnie tylko dziwi, że łup swój niósł na grzbiecie, a nie w zębach.
— Czy doprawdy, mój bracie?.