Strona:Wiktor Hugo - Han z Islandyi T.2.djvu/146

Ta strona została przepisana.

— Czekałem na ciebie.
— Zrobiłem więcej — rzekł młodzieniec — gdyż szukałem cię.
Rozbójnik założył ręce na piersiach.
— Czy wiesz, kto jestem?
— Wiem.
— I nie lękasz się?
— Teraz już się nie lękam.
— Bałeś się więc, idąc tutaj? — zapytał potwór, podnosząc głowę dumnie.
— Obawiałem się, że cię może nie spotkam.
— Wyzywasz mnie, a nogi twoje potrącały przed chwilą o trupy ludzi, przeze mnie zabitych.
— Jutro, być może, o twój trup potrącą.
Mały człowiek zatrząsł się z gniewu. Ordener zachował postawę spokojną i pewną siebie.
— Strzeż się! — wyszeptał wreszcie chrapliwie rozbójnik — spadnę na ciebie, jak grad norweski na dach z sitowia...
— Przeciw tobie nie potrzeba mi innego puklerza.
W spojrzeniu Ordenera było coś, co imponowało potworowi i upokarzało go. Zaczął wyrywać pazurami sierć ze swego płaszcza, jak tygrys, który szarpie trawę, zanim rzuci się na swą ofiarę.
— Dajesz mi poznać, co to jest litość...
— A ty, co to jest pogarda.
— Dziecko! głos twój słodki a twarz świeża, jak głos i twarz młodej dziewicy: jaką śmierć sobie wybierasz?
— Twoją.