Strona:Wiktor Hugo - Han z Islandyi T.2.djvu/150

Ta strona została przepisana.

kiery. Przy pierwszem zaraz starciu byłby napewno porąbany w sztuki, gdyby, natchniony szczęśliwą myślą, nie owinął był płaszczem swej lewej ręki; ten wątły puklerz zasłonił go jednak od gwałtownych ciosów wroga.
Przez kilkanaście minut usiłowali bezskutecznie ranić się wzajem. Siwe, błyszczące oczy małego człowieka zdawały się wychodzić z oprawy. Zdziwiony, że z tak wielką siłą i odwagą walczył przeciwnik napozór tak słaby, nie śmiał się już dziko, a twarz jego przybrała wyraz posępnej wściekłości. Kamienne okrucieństwo, malujące się na twarzy potwora i nieustraszony spokój, którym jaśniało oblicze Ordenera, tworzyły rażącą sprzeczność z szybkością ich poruszeń i gwałtownością ataków.
Przez pewien czas, nie słychać było innego odgłosu oprócz szczęku oręża, gwałtownych kroków młodzieńca i ciężkiego oddechu obu walczących. Nagle potwór straszliwie zaryczał. Ostrze jego siekiery zaplątało się w zwojach płaszcza Ordenera. Wyprężył się, szarpnął gwałtownie ręką, a przez to bardziej jeszcze zaplątał w płaszczu przeciwnika broń swoją. Każde nowe szarpnięcie pogarszało jego położenie.
Wreszcie rozbójnik uczuł, że żelazo młodzieńca dotyka jego piersi.
— Zapytuję cię raz jeszcze — odezwał się zwycięski Ordener — czy oddasz mi szkatułkę, którą tak podle ukradłeś zamordowanemu kapitanowi?
Mały człowiek milczał przez chwilę, poczem ryknął chrapliwie: