Strona:Wiktor Hugo - Han z Islandyi T.2.djvu/152

Ta strona została przepisana.

gdyby się po za nim nie znalazł jeden z druidycznych słupów, o który się oprzeć zdołał. Przyciśnięty do słupa, dusił się niemal w uściskach rozbójnika.
Nie zadrżał jednak, trwoga nie miała doń przystępu. Myślą żegnał swoją Ethelę, a ta myśl stała się dla niego pokrzepiającą modlitwą, wróciła mu siły. Objął potwora obydwiema rękami, potem chwyciwszy swoją szablę, jej ostrze wbił prostopadle w jego plecy. Raniony zbój krzyknął przeraźliwie, jednym skokiem, który zachwiał Ordenerem, wyrwał się z rąk swego nieustraszonego przeciwnika i o kilka kroków dalej upadł, unosząc w zębach kawał zielonego płaszcza, który szarpał z wściekłości.
Lecz zaledwie upadł, już w oka mgnieniu był na nogach. A zerwał się bez cienia znużenia, zręczny i zwinny, jak młoda koza, i walka rozpoczęła się po raz trzeci, z większą jeszcze zajadłością. Tuż przy miejscu, gdzie się teraz znalazł, leżała gromada odłamów skalnych, wśród których mchy i ciernie krzewiły się bujnie od wieków. Dwóch ludzi zwykłej siły zdołałoby zaledwie podnieść najmniejszy z tych odłamów. Rozbójnik chwycił bez żadnego wysiłku jeden z nich w obie ręce, podniósł nad głowę, zamierzając się nim na Ordenera. Spojrzenie jego w tej chwili było okropne. Nareszcie głaz, rzucony gwałtownie, runął ciężko. Ordener zaledwie zdołał się usunąć. Odłam granitu rozbił się na szczątki z groźnym łoskotem, który echo powtarzało długo w głębokich zakątach groty.
Zaledwie Ordener ochłonął z odurzenia, a już nowa bryła kołysała się w rękach rozbójnika. Wyprowadzony z równowagi młodzieniec, rzucił się ku ma-