Strona:Wiktor Hugo - Han z Islandyi T.2.djvu/164

Ta strona została przepisana.

nie może zaręczyć, czy duchy zmarłych nie wracają niekiedy na ziemię.
Podniósł się, przeżegnał i skierował ku miejscu, gdzie widziadła znikły. Deszcz zaczął padać kroplisty; płaszcz Ordenera wiatr wzdymał, jak żagiel i chwiał piórem kapelusza tak silnie, że uderzało ono młodzieńca po twarzy.
Nagle Ordener zatrzymał się. Przy świetle błyskawicy ujrzał pod swemi nogami coś nakształt studni szerokiej i prostopadle w ziemię się zagłębiającej. Runąłby tam niechybnie, gdyby nie dobroczynne światło burzy. Zbliżył się do tej otchłani. Niepewne światełko błyszczało bardzo głęboko, rzucając czerwonawe zarysy na górną część tego olbrzymiego cylindra, wyrytego w skorupie ziemi. Promienie te, wydające się magicznym ogniem, zapalonym przez duchy, powiększały niejako niezmierzoną przestrzeń ciemności, przez którą oko przedrzeć się musiało, aby do nich dotrzeć.
Nieustraszony młodzieniec, pochylony nad przepaścią, słuchał. Szmer dalekich głosów dochodził aż do niego. Nie wątpił już, że istoty, które tak dziwnie się zjawiły i znikły z przed jego oczu, weszły do tej otchłani. Uczuł też niezwyciężoną chęć — bo snąć nadzwyczajne przygody były jego przeznaczeniem — pójść ich śladem, choćby to miało go zaprowadzić do bram piekieł. Zaczynała już zresztą szaleć burza, a w otchłani mógł się przed nią schronić. Ale jak tam zejść? Jaką drogą udali się ci, za którymi podążyć pragnął, jeśli to tylko nie były widma? Powtórna błyskawica przyszła mu w pomoc, pozwalając dostrzedz koniec drabiny, wyzierąjący z głębokości. Była to długa